Doszłam do wniosku, że sławetne czerwone paski są do dupy, tudzież do spodni.

Jest to zdanie moje i może też twoje.

Ale jeśli już jesteś rodzicem dziecka, które taki pasek na świadectwie ma, to musisz pękać z dumy. Brawo! Masz do tego pełne prawo. I przysięgam na wszystkie moje sukienki, buty i torebki, że nie jest to wpis ociekający zazdrością. Mam tylko nadzieję, że wyróżnienie to nie jest opite potem i łzami zwycięzcy, który każdą przyniesioną do domu czwórkę, bo broń cię Panie Boże nie trójkę, musiał w trymiga poprawiać na piątkę, żeby się końcowe świadectwo prezentowało dostojniej, atrakcyjniej, wybitniej, ładniej i tym podobne.
Czemu i dlaczego uważam, że istnieje takowe prawdopodobieństwo?
Jeszcze kiedy mój syn chodził do szkoły podstawowej, byłam świadkiem sytuacji, kiedy to chłopiec, lat naście, wychodził ze szkoły z mamą, i rodzicielka owa wykazywała się miną strasznie nietęgą. I nie dlatego, że w ten piękny, upalny dzień padał deszcz. Powód zgoła inny był.
Stała nad synem niczym kat nad swoją ofiarą i wymierzała słowne ciosy:
– Dlaczego tylko czwórka? Dlaczego nie piątka?! Dlaczego?
Chwała jej za to, że przyoszczędziła na wulgaryzmach w tym pytająco wkurzająco oznajmiającym zdaniu.
Przysięgam na swoje osobiste cycki, każdą czwórkę w wykonaniu mojego syna przyjmę z pocałowaniem w rękę! No ale ja mogę mieć zbyt niskie aspiracje. Dla mnie liczy się to, aby moje dziecko było szczęśliwe, i jeśli przyniesie ze szkoły jedynkę i z uśmiechem powie, że uczeń bez jedynki, to jak żołnierz bez naboi (owszem, autorska interpretacja słyszana już nagminnie), to ja powiem, że w sumie ma rację i się nawet zacznę śmiać.
Byleby się tylko nie rozpędzał z ładowaniem tego karabinu.
Ale, ale, wrócę jeszcze na chwilę do Ciebie, rodzicu paskowego dziecka.
Naprawdę mam nadzieję, że Twój mały bohater robi to z przyjemnością, dla siebie, nie dla Ciebie, a przyswajanie nauki idzie mu szybko i łatwo. I ma też czas na bycie szczęśliwym dzieckiem…chociaż w systemie edukacji rodem z obozu koncentracyjnego, słabym jest wyrokowanie o szczęśliwym dzieciństwie.
Bo brak na to czasu.
Jeśli jednak nie robi tego z przyjemnością, to po co mu to wszystko? A raczej po co Tobie to wszystko? Jeżeli tylko po to, aby się masturbować blaskiem chwały na portalach społecznościowych, to pokuszę się o stwierdzenie, że powaliło Cię zdrowo.
A Ty? Rodzicu dziecka „bezpaskowego”?
Ciebie jest więcej. Ty się nie doczekasz na czerwony pasek. Ty prawdopodobnie należysz do dwóch „kategorii”:
1. Dlaczego moje dziecko nie może się uczyć tak dobrze jak inni?
2. Najważniejsze to żebyśmy zdrowi i zaradni byli.
ad1.
Bo nie.
Bo jesteśmy od siebie inni, chociażby przez sławetne DNA. Mamy różne fazy rozwoju i tym samym inne predyspozycje do bycia dobrym w konkretnej dziedzinie. Dlatego na ten przykład Reymont został pisarzem, a nie złodziejem. Jednemu dziecku coś przychodzi łatwo, a innemu trudno i chociażby się dwoiło i troiło, to pewnego pułapu nie przeskoczy.
Odgórnie narzuconej skali wymogów też nie.
ad2.
Zbijam piątkę.
Mam nieodparte wrażenie, że system edukacji ma mocno wywalone na indywidualizm. Liczy się rywalizacja i pokazywanie innym ich słabości.
Bo po co chodzić do szkoły bez ocen? Bez prac domowych? Po co chodzić do szkoły, która uczyłaby szacunku, edukowała w sposób przyjemny, pozwalała na wydobywanie z dzieci ich najlepszych cech, rozwijała kreatywność?
Chyba łatwiej jest tak, jak jest obecnie. Masz się nauczyć i tyle.
Do dziś nie przydały mi się wiadomości z zakresu budowy pantofelka, o rozmnażaniu płciowym i bezpłciowym nie wspominając. Ale oczywiście była to wiedza, którą powinnam posiąść niczym mnich z klasztoru Shaolin…bo przecież kiedyś mogę zostać kimś, komu będzie to niezbędnie koniecznie potrzebne do funkcjonowania.
No, okej, nie wykluczam tego 1% prawdopodobieństwa, iż tak właśnie będzie. Niemniej jeśli moja wiedza byłaby uboższa o ten element życia, to z pokorą bym to przyjęła na klatę.
Jest na co.
Szkoła jest potrzebna.
Nauczyciele są potrzebni…ale potrzebne jest też COŚ, co sprawi, że dziecko po powrocie do domu nie zasiądzie z nietęgą miną do lekcji i odejdzie od biurka tylko po to, aby zjadło kolację, umyło się i poszło spać. Bo przecież w nadchodzącym tygodniu ma 4 sprawdziany, a w kolejnym jak na razie TYLKO dwa. No i jeszcze tyle dat z historii do nauczenia się przecież jest.
Skończyłam zawodówkę. Jestem introligatorem (kimś, kto składa książki. Można powiedzieć, że intuicja pchała mnie w dobre rejony). Potem poszłam do liceum wieczorowego. Co ja pamiętam z tych szkół? Świetne towarzystwo i lekcje wuefu. Miałam też epizod w szkole dla detektywów i pracowników ochrony, a później poszłam na zaoczne studia pedagogiczne. W dniu dzisiejszym patrzę na to z uśmiechem. Nie cofnęłabym czasu, bo wszystko jest po coś. Bo każde doświadczenie czegoś uczy. Chcę tylko powiedzieć, napisać w zasadzie, że to jak się uczymy i do jakiej szkoły pójdziemy, nie jest aż tak istotne. Najważniejsze jest to, czego naprawdę pragniemy.
A wiecie jakie było moje największe marzenie, kiedy byłam dzieckiem? Od kiedy tylko nauczyłam się czytać? To znaczy od trzeciego roku życia. Chciałam zostać pisarką. Później, jakoś w okolicy komunii, miałam fazę na bycie fotografem i przedszkolanką. Takie właśnie miałam marzenia.
I co?
Pracowałam w przedszkolu. Tylko, że w pewnym momencie poczułam się cholernie ograniczona. Zamknięta i pomimo ogromnej miłości do dzieci, zrezygnowałam i zaczęłam robić zdjęcia. Bez wykształcenia. Kierując się intuicją. No i ciągle miałam kontakt z dziećmi. W dalszym ciągu zdarza mi się fotografować, chociaż już bardziej dorywczo, bo dalej to lubię i trudno byłoby mi zrezygnować z tego zajęcia tak z dnia na dzień.
Piszę też książki, które cieszą się coraz większą popularnością.
O czym to świadczy? Ano moim zdaniem o tym, że ta dziecięca intuicja jest tak bardzo prawdziwa. I myślę, że każdy dorosły tego doświadczył. Może kiedy zamkniecie oczy, przypomnicie sobie to, kim chciała być mała Ania, Ewa lub Ola. Albo Bartek. Albo Tomek. Albo każdy inny.
A jeśli macie już swoje dzieci… to wiecie co macie robić. Słuchać ich.